On
Wiele
pomieszczeń odbiega swoim nazewnictwem od tego, do czego służy. Podobnie było w
przypadku celi w areszcie, do której trafił Draco Malfoy. Owszem, znalazły się
tam kraty, brudne podłogi i dźwięki przechodzące ludzkie pojęcie, jednakże
pojawiło się parę nowych elementów jak na przykład duża ilość robactwa
oblegająca wilgotne ściany, a raczej mury. Być może ich liczebność zważywszy na
trudne okoliczności sanitarne nie byłaby podejrzana gdyby nie fakt, że po
zgładzeniu jednego, w tym samym miejscu lokowało się paru nowych. Ten kiepski
żart miał przypominać więźniom o mentalności tego świata. Bez względu na to, w
której roli człowiek by się znalazł. Chodzi o ofiarę i mordercę. Po
którejkolwiek stronie lustra schemat będzie podobny. Zabiję jedną osobę, dowie
się o tym więcej ludzi i trzeba będzie zabić kolejnych. I tak w kółko. Zgnije w
więzieniu jeden morderca, pojawią się jego następcy, być może kumple. Och,
nieco to drastyczny i masochistyczny pogląd na całą sprawę, ale z winnymi
właśnie tak trzeba – zgnębić ich psychicznie w tej celi, zanim pójdą zginąć w
więzieniu.
Mężczyzna
siedział na chwiejnym, drewnianym krześle. Zazwyczaj wlepiał wzrok w ścianę,
ewentualnie w sufit, kiedy zbliżała się cisza nocna i miał obowiązek zająć inne
miejsce w tej klitce, a mianowicie na materacu, bo łóżkiem tego nazwać nie
można. Minęło kilka dni, a on zastanawiał się, jak długo jeszcze. Czy aby ktoś
celowo nie przyspiesza jego agonii w tym miejscu. Bo niby dlaczego ma szybko
stąd wyjść, a nie daj Merlinie zostanie uniewinniony i prędko zasmakuje
ponownie wolności. Nie, taka osoba musi się nasiedzieć, namyśleć i okazać
skruchę. Paradoks, gdyż ten oto wrak człowieka nie był zdolny do takich uczuć.
Przynajmniej nie wiedział o tym nikt, kto go znał, a tym bardziej współdzielił z
nim to pomieszczenie. Można by powiedzieć, że nie nadawał się do niczego. Ani
do życia, do pracy, założenia rodziny… Więcej było z niego szkody niż pożytku.
-
Ty… Czego się gapisz? – Wszedł do środka żwawym krokiem wysoki mężczyzna kopiąc
puszkę, która z głuchym dźwiękiem przeturlała się przez całą długość
pomieszczenia i zatrzymała na przeciwległej ścianie.
Draco
nawet nie mrugnął. Ten schemat powielał się co wieczór. Wielki pan przychodził
schlany po całym intensywnym dniu zabawiania się z koleżkami, od których miał
piwko, wchodził do celi i prowokował próbując wszcząć awanturę, a w porywach
bójkę.
-
Mówię do ciebie żółta kaczko. Mamusia mówić nie nauczyła? – Pochylił się nad
nim i spojrzał w jego oczy. Miał głowę tak blisko twarzy Malfoy, że ten doskonale
poczuł jego śmierdzący oddech. Próbował się uspokoić i nie dać wytrącić się z
równowagi.
Blacharz
– bo w ten oto sposób wszyscy nazywali „Wielkiego Be” – odszedł kawałek, a
następnie przy pomocą siły bezwładności opadł na łóżko, którego sprężyny zatrzeszczały
z przeraźliwym dźwiękiem.
-
Odwal się ode mnie stary gnacie – mruknął pod nosem Malfoy.
Mężczyzna
zerwał się na równe nogi.
-
Coś ty to mnie powiedział? – warknął podchodząc do niego szybkim krokiem.
Złapał go za wszarz i postawił przy ścianie. – Już nie jesteś taki odważny, hm?
– Prychnął mu w twarz.
W
tej samej chwili do pomieszczenia weszła służba porządkowa. Gdy ujrzała całą
sytuację, nieco się speszyła, może i nawet przestraszyła. Wiedziała bowiem,
czym grozi zadarcie z Blacharzem – miał kontakty w tym całym niewielkim zaułku.
Każdy przed nim drżał, niektórzy – prawdopodobnie – przypłacili to życiem. Jego
ludzie wszystko widzieli, słyszeli, nie dało się przed nimi ukryć. Mafia –
zupełnie najtrafniejsze określenie całej sytuacji.
-
My… - zaczął jeden z nich. „Wielki Be” nawet na nich nie spojrzał.
-
Ekhem… - Odchrząknął drugi. – Chcielibyśmy zabrać pana Malfoy’a ze sobą…
Nastała
chwila ciszy. Nikt nie wiedział, co się stanie. Funkcjonariusze wstrzymali
oddech. Blacharz mordował wzrokiem młodego mężczyznę i patrzył się na niego
niczym zahipnotyzowany. W pewnym momencie puścił jego koszulę, a ten opadł na
ziemię.
-
Bierzta tego chłostka. Za ciasno mi tu z nim.
Na
znak zrozumienia pokiwali tylko głową i wyprowadzili Malfoy’a na zewnątrz. Zamknęli
celę i przeszli korytarz bez słowa. Gdy tylko znaleźli się w pokoju obok, o
którym można by sądzić, że służył do przesłuchań, rozzłościli się oboje.
-
Oszalałeś?! Mogłeś zginąć!
-
Postradałeś zmysły?!
-
Jesteś nienormalny?!
I
w ten oto sposób przekrzykiwali się jeden przez drugiego przez parę minut. Draco
wyłączył się przez chwilę, usiadł na niewielkim krześle. Miał dość
podniesionych głosów, tego całego szumu i zamieszania. Przyzwyczaił się
ostatnimi czasy do ciszy. Takiej zupełnej. Tylko on i jego myśli. On i… jego
wspomnienia.
-
Mówię do ciebie! – Uderzył go w twarz. – Słyszysz mnie?
Bezkarność.
To jedno słowo symbolizowało więzienie. W porządku, areszt, posterunek, jednak…
Czy to w gruncie rzeczy nie jedna i tam sama instytucja? Bo czymże się różni?
Tym, że człowiek być może wyjdzie na
wolność? Jeśli już tu trafił, jakie są na to szanse? Czy w ogóle można na nie
liczyć? Czyż nie są one błogim snem o wolności?
Cios w brzuch.
Ogródek.
Mały chłopiec jeździł na rowerze po niewybetonowanej powierzchni chodnika. Był
szczęśliwy. Znalazł ten wynalazek parę przecznic dalej, gdzie co prawda nie
wolno mu było chodzić, a robił to dość często, gdyż lubił podpatrywać swoich
rówieśników, którzy prawdopodobnie nie wiedzieli o jego istnieniu. Czuł wiatr
we włosach i przypływ radosnych endorfin we krwi. Był to jeden z tych dni,
które upłynęły mu bez strachu i zmartwień. Nie dużo myślał. Jeszcze wtedy nie
musiał.
Upadek z krzesła.
Innym
razem już nieco starszy chłopak był przez przypadek świadkiem bójki. Dwóch
młodych, dorosłych mężczyzn znęcało się fizycznie nad chłopcem niewiele od
niego starszym. Ich ofiara leżała na ziemi, cała zakrwawiona przez złamany nos.
Nie szczędzili mu dodatkowych sińców. Blondyn chciał mu pomóc, jakoś ich
powstrzymać, jednakże gdy tylko do nich podszedł, chłopak leżący na ziemi
dławiącym się głosem zdążył jedynie powiedzieć, żeby stąd uciekał. Jego głos
był tak… ostry, przekonywujący i nawet ciężko określić, jaki jeszcze, że
chłopak posłuchał. Zwiał z miejsca, zanim dwa goryle zdążyły go złapać. Parę
tygodni później dowiedział się, że chłopak, który doznał tak poważne obrażenia
wewnętrzne, zmarł w szpitalu.
Ciemność przed oczami.
Obudził
się na zimnej posadce. Jego czoło było mokre od potu. Miał gorączkę. Bolały go
plecy, ciężko oddychał. Być może złamali mu parę żeber. Czuł, że nie wstanie,
nie było nawet o tym mowy. Zastanawiał się, czy tak ma to właśnie wyglądać. Czy
będą przyglądać się, jak kona? Czy chcą widzieć jego śmierć? Czy mszczą się za
swoje rodziny, znajomych? A może za to, że wsadził do więzienia własną matkę,
niewinna w gruncie rzeczy kobietę? Nie miał pojęcia. Wolał umrzeć niż znosić
takie upokorzenie. Co jak co, ale duma mu na to nie pozwalała. Obmyślał nawet
plan jakby tu rzucić się na jakiegoś strażnika. Tak, plan był dość prosty i
nieskomplikowany, ale gorzej z wykonaniem. Bo niby jak miałby wstać, a już tym bardziej kogoś uderzyć? Wizja
nierealna. Ku ironii musiał najpierw dojść do siebie, żeby mieć siłę zadać
komuś ból. Dla odmiany własnoręcznie, a nie różdżką.
-
Panie Malfoy? – usłyszał dobrze mu znany męski głos.
Otworzył
szerzej oczy, jednakże zobaczył jedynie kawałek ciemnej podłogi. Był tak…
obojętny, że nawet nie spróbował poruszyć inną częścią ciała niż ciężkimi
powiekami.
-
Wiem, że pan mnie słyszy – Odetchnął głęboko. – Odniósł pan parę większych
obrażeń, powinny niedługo się zagoić. Jako… Ktoś z urzędu nie mogę panu pomóc i
dlatego…
-
Lepiej zostawić leżącego, co? – warknął wypuszczając z płuc powietrze.
Mężczyzna
westchnął. Pokręcił głową, właściwie do siebie, gdyż blondyn nie mógł tego
zauważyć. Leżał na ziemi, w pustym pomieszczeniu, w którym nie było żadnych
mebli. Pomieszczenie… dobre sobie. W zasadzie cela bez okna.
-
Nawet gdybym chciał, nie mogę nic zrobić. Zachowywał się pan arogancko w
stosunku do kulturalnych strażników – Malfoy prychnął. – i wcale nie zdziwię
się, jak ktoś wyżej ode mnie wyciągnie z tego poważne konsekwencje.
-
Panie Countury – Chłopak odwrócił się na plecy. Przez jego twarz przeszedł
grymas bólu. – Pan wie, pan doskonale
wie, co tu się dzieje. Po co ta szopka? O co w tym chodzi?
Zapadła
niezręczna cisza. Urzędnik unikał wzroku młodzieńca błądząc nim po wszystkich
ścianach. Zaczął również przechadzać się po pomieszczeniu.
-
Powiem krótko, jeśli pan nie przeprosi, nie zacznie włazić w dupę tym wszystkim
w Ministerstwie, będzie źle, bardzo źle… Już dziś wiadomo, że czeka pana proces
na tle karnym…
Malfoy
zaśmiał się cicho, ironicznie.
-
A za co mnie skażecie? Że nie słuchałem tych pacanów, którzy nie potrafili
dogadać się między sobą, który mnie przesłucha? Za bierną postawę?
Mężczyzna
rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. Podszedł do niego wolnym krokiem i wbił w jadowite
spojrzenie w jego błękitne tęczówki.
-
Każdy z nas stracił kogoś bliskiego. W moim przypadku była to cała rodzina.
Zostałem sam, w dużym, rodzinnym domu. Nie wiesz gnoju, jak ja się czuję stojąc
tutaj przed tobą, chyląc ci słowa grzeczności. Gdyby to ode mnie zależało, już
dawno gniłbyś w więzieniu z całym sztabem dementorów na karku.
Po
tych słowach wyszedł. Chłopaka delikatnie dotknęło to, co powiedział. Nie w
sensie rodziny nieznajomego człowieka. Po prostu z racji sentymentu do własnej
matki. Nie wiedział dlaczego wzbudza w nim takie emocje i litość. Owszem, pod
wpływem chwili napisał do niej parę ckliwych listów, jednakże po jakimś
czasie(jak w tym momencie), nie miały już takiego znaczenia i najbardziej
ukrywał swoją słabość przed samym sobą. On, wielki panicz Malfoy, miałby…
żałować? Nie, nie, nie! To było idiotyczne i nie do pomyślenia. Wielki Draco
nie jest zdolny do takich uczuć. Nigdy nie był, dlatego też nigdy nie będzie. A
jego chwilowe huśtawki nastroju spowodowane są napiętą sytuacją prywatną a nie
wyrzutami sumienia. Na pewno NIE.
Po
nieudanym, feralnym zdarzeniu minęło parę dni. Draco Malfoy doszedł do siebie,
nieco podleczył swoje ciało, ale doskonale zapamiętał to, co powiedział mu
urzędnik. Myślał nad tym, ile jeszcze spotka osób na swojej drodze, którzy będą
rzucali mu kłody pod nogi. Zapewne całą masę. Nie sądził, że żyje na Ziemi ktoś
jeszcze, kto nie poniósł straty za jego czyny. A już tym bardziej nie wierzył w
to, że ktokolwiek po tym wszystkim jest w stanie mu przebaczyć. Nie… to była
czysta abstrakcja.
Jak
na tę porę roku dość często padał deszcz. Sączył się powoli z nieba z wysokości
chmur, na której zachodził proces kondensacji. Podobno para wodna jest
niewidoczna, a ta, która ucieka nam z gotującego się czajnika nią nie jest,
tylko w gruncie rzeczy mamy do czynienia z mikroskopijnymi kropelkami wody
unoszącymi się w powietrze podczas przemiany gazowej. I można by tak
deliberować na temat meteorologii w nieskończoność, ale… Czy jest taka
potrzeba? Wystarczy tylko dodać, że oprócz deszczu (już nie wchodząc w
szczegóły czy jest przelotny czy też nie) wiał silny, porywisty wiatr.
Mężczyzna
siedział na krześle przy niewielkim, drewnianym stoliku. Wsłuchiwał się w
odgłosy dochodzące jego uszu. Z początku liczył pojedyncze krople uderzające co
jakiś czas w niewielkie, zakratowane okienko. Szybko jednak znudził się tym
zajęciem i nadstawił się na szumy rozmów niedaleko czatujących strażników.
Owszem, mówili cicho, dyskretnie, bez nazwisk. Było to odrobinę irytujące, ale
nie przejął się tym zbytnio. Nie miał nic innego do roboty.
-(…)
się zobaczy. Może to jakieś uczulenie? Powinieneś(…). Ile to kosztuje!
-
A już mi lepiej nic nie mów! Alice (…). Ta stara jędza?! Kto by(…).
-
Chrzanicie jak (…). A widzieliście nowe cycki Elizabeth?! Niezły kawał mięsa!
Z
daleka było dobrze słychać tylko rozmowy podniesionym głosem, czyli jakieś
głupie sensacje, nic konkretnego. W tej sytuacji i tak to lepsze niż gapienie
się w sufit. Owszem, jeszcze parę dni temu Draco był bardziej obojętny, a
teraz… Rozmyślał, co by tu zrobić, aby go wypuścili. I podsłuchiwał wroga.
Brzmi to dość idiotycznie, ale tak było. A wracając jeszcze do jego nastroju…
Miał wahania przez cały czas. Jakby przechodził po raz drugi okres dojrzewania.
W
pewnym momencie jego uwagę przykuł dźwięk szybkich kroków, który jakby zbliżał
się do niego. Miał nadzieję, że jak już tutaj trochę posiedział, nieco go
pognębili, to może i teraz wypuszczą, bo przecież nawet nikogo nie zabił! A
trzymają go, jakby czekał na jakąś egzekucję, a przecież za „poczynania” na
wojnie został uniewinniony dzięki swojej matce. Przez ten cały czas dojrzał
trochę i wiedział, że obecnie „podskakiwanie” ludziom, którzy zasiedlali to
miejsce nie ma najmniejszego sensu, jeśli zależy mu na szybkim wyjściu. Choć
nie leżało to w jego naturze, musiał podporządkować się otoczeniu. I ciężko mu
było mieć czyste sumienie, kiedy tak bardzo napierała na niego duma wraz z
chęcią zemsty i odwetu na nich wszystkich…
-
Stać. To tutaj – powiedział jakiś nieznajomy mężczyzna poważnym tonem.
Chłopakowi
dobrze zdawało się, że idą do niego. Zagościła w jego duszy niewielka nadzieja.
A może to dzisiaj wyjdę na wolność –
pomyślał.
Ktoś
otworzył zaklęciem zamek i odsunął drzwi zbudowane z metalowych krat. Oczom
Draco ukazało się czterech nieznajomych mężczyzn. Był zdziwiony, ile to jeszcze
jest osób, które po raz pierwszy widzi na oczy. A przecież kiedy to jego
świętej pamięci ojciec urzędował w Ministerstwie, znał niemal wszystkich. Tych
ważnych, przynajmniej z widzenia. Nie mógł się temu wszystkiemu nadziwić.
-
Panowie…? – zaczął niepewnie.
Do
środka weszli wszyscy, ale to ten najwyższy przejął inicjatywę prowadzenia
rozmowy. Był prawdopodobnie najważniejszym albo wybranym przez nich
reprezentantem. Lub też jednym i drugim, nie miało to w tej chwili znaczenia.
-
Pan Draco Malfoy, zgadza się? – Kiwnął głową.
-
Zgadza się.
Jeden
z mężczyzn zaczął notować. Nie on, tylko jego pióro. Podobne do tego, które
miała zawsze przy sobie Rita Skeeter. Wszyscy bacznie przyglądali się paniczowi
Malfoy. Z jednej strony czuł się osaczony, a z drugiej… najzwyczajniej w
świecie niezręcznie. Przychodzi do niego taki pochód, żeby co…? Przypomnieć mu,
jak się nazywa, co zrobił, co mu za to grozi i tak po prostu… więcej go
zgnębić? Wolał umrzeć niż znosić takie upokorzenia. A ciągnęły się one non
stop, odkąd trafił do tego przeklętego miejsca!
-
Witam. Nazywam się Mark Heder. Poprowadzę pańską sprawę. Znaczy się… wyłącznie
na papierze, nie mam zamiaru chodzić po sądach. Stamtąd przyślą panu jakiegoś
obrońcę z urzędu.
-
Przepraszam, kogo? – zapytał zaskoczony.
-
Ach, pan nie na czasie – Uśmiechnęła się cała gromadka przybyłych gości. – Tak
się składa, że prawo się nieco… zmieniło. Kiedy stanie pan na rozprawie w
Ministerstwie, będzie pana reprezentował ktoś z urzędu. I to ta osoba
poprowadzi pańską linię obrony.
-
Znaczy się… Nie będę mógł nic powiedzieć? – Przetarł dłonią czoło, kiedy poczuł,
że zaczynają pojawiać się na nim niewielkie kropelki wody.
-
Pan nic, chyba że Minister wyrazi na to zgodę, co w pana przypadku – Spojrzał
się na swoich towarzyszy. – wydaje się być jedynie merlińskim życzeniem. Idziemy
z duchem czasu, teraz mamy swoich reprezentantów. Koniec z litościwym
wyłudzaniem wolności. – Uśmiechnął się zagadkowo.
Nastała
niezręczna cisza. Draco już wiedział, że nie ma żadnej osoby, której mógłby
zaufać, a przede wszystkim… Która przejmowałaby się jego losem. Nie grają już
roli pieniądze, pozycja, znajomości… Wszystko odeszło w niepamięć i należało
szukać innych rozwiązań.
-
Może… - zaczął niepewnie – Panowie usiądą? – Wskazał jedyne miejsce w
pomieszczeniu, które nadawało się do wykonania tejże czynności. Cóż, innych
mebli nie miał poza łóżkiem, stolikiem i krzesłem, które właśnie zajmował.
Wspominając to pierwsze, trudno to tak nazwać…
Roześmiali
się. Swobodnie, ale bez widocznego, swobodnego rozluźnienia. Służbiści.
-
Panie Malfoy, celem naszej wizyty było poinformowanie pana o dalszych
czynnościach. A pokrótce już powiedziałem, więc zostało tylko dodać, że
niedługo zostanie pan skontaktowany ze swoim reprezentantem, który dopełni
resztę formalności. Dokumenty trafią do mnie, gdyż jestem osobą, które
nadzoruje całą sprawę. Cóż, pan Countury zrezygnował… A następnie spotkamy się
w sądzie…
-
Przepraszam… - wtrącił niepewnie.
-
Tak? – Mężczyzna uniósł brwi z lekkim zniecierpliwieniem.
-
A czy mógłbym sam wybrać osobę, która będzie mnie reprezentować. Mam trochę
pieniędzy…
-
Wykluczone! – zareagował nieco gwałtowniej Heder. – Nie może pan sam wybierać.
Zresztą… i tak zapewne podeślą panu jakiegoś stażystę.
Ostatni
wyraz utkwił chłopakowi głęboko w pamięci. Stażysta.
Miał nadzieję, że załatwi sobie najlepszego reprezentanta w kraju, a oni…
chcą mu podesłać STAŻYSTĘ? Przecież zapłaciłby, i to słono. Nawet mógłby być z
urzędu, miał tam parę znajomości, a tym samym zasiliłby nieco Ministerstwo
szczerym złotem. Kompletna porażka. Nie mógł tego przetrawić. To wszystko było
jedną, wielką kpiną. Niemal szopką i kabaretem razem wziętym. Dlaczego?
-
Czy ja, czy ja… - Nie mógł się otrząsnąć. Odchrząknął. – Czy ja mógłbym zmienić
miejsce pobytu? Chociażby na swój dom, mógł odbywać tam areszt…
-
To nie będzie konieczne – rzekł z przekonaniem. Spojrzał przez ramię do kolegi,
który pilnował notatek z obecnej rozmowy. – Zostanie pan jutro przetransportowany
do biura, w którym znajdują się reprezentanci. Na czas trwania umowy zostanie
przyznane panu mieszkanie zastępcze, pewnie jakiś pokoik z kuchnią, w którym
zamieszka pan ze swoim współpracownikiem do czasu zakończenia rozprawy.
-
Mam mieszkać z obcym facetem?! – Złapał się za głowę.
Mark
Heder zmarszczył brwi.
-
Cóż, rozumiem, że takie klimaty jak tutaj bardziej panu odpowiadają, ale są to
odgórne procedury. Na nas już pora – Spojrzał na zegarek. – Mamy jeszcze kilka
podobnych spraw do załatwienia. W takim razie jutro około godziny dziewiątej
zostanie pan przewieziony w odpowiednie miejsce.
-
Przewieziony? – zdziwił się.
-
Tak. Mamy nowe obiekty jeżdżąco-latające. Na takie specjalne okazje. Zresztą,
sam pan zobaczy. Powodzenia!
Mężczyźni
zaczęli pojedynczo opuszczać pomieszczenie. Ich przedstawiciel zaczekał, aż
wyjdą. Podszedł bliżej Draco i szepnął:
-
Na twoim miejscu, byłbym miły dla swojego reprezentanta. Twój los będzie w jego
rękach.
Krótko, ale nie chciałam zdradzić za wielu szczegółów. I tak już naprawdę DUŻO napisałam. Następny rozdział obiecuję znacznie dłuższy, ale przede wszystkim... za około miesiąc. Buziaki!