Uwaga! Jesteśmy w Polsce, więc również
bohaterów(na święta) umieściłam w tym kraju. Wiem, że w Anglii wygląda to nieco
inaczej, ale doprawdy… Lubię narodowe(tudzież patriotyczne) klimaty, więc niech
tak zostanie. Taka krótka informacja dla tych, którzy chcieliby przyczepić się
do tego błędu rzeczowego.
[Podkład
muzyczny – Claro de Luna - Beethoven]
Święta Bożego Narodzenia to
jedyny moment, kiedy spotykamy się ze swoimi najbliższymi przy jednym stole,
jednej uroczystej kolacji. Jesteśmy wtedy dla siebie mili, życzliwi, serdeczni.
Wymieniamy się bukietem promiennym uśmiechów, uścisków i pocałunków. W ten
szczególny dzień nie ma osób smutnych, nieszczęśliwych, zapomnianych czy
porzuconych – bynajmniej teoretycznie. Jest on ubrany w same pozytywne cechy,
które wywodzą się z tradycji chrześcijańskiej i uwarunkowania kulturowego.
Tylko… ile jest w tym prawdy? Czy faktycznie zawsze przygotowujemy jedno
miejsce na niespodziewanego gościa przy uroczystej wieczerzy? Czy wpuścilibyśmy
do domu jakiegoś żebraka z ulicy? Czy nie balibyśmy się tego zrobić? A może jesteśmy
nietolerancyjni…?
Gęsty smog spowił ulice Londynu.
Na chodnikach leżał mokry śnieg, który już prawie zmienił swój stan skupienia w
ciekłą wodę. Panowała głucha cisza, której nie był w stanie zakłócić żaden
szmer, odgłos. No, może prawie… Bezpańskie psy wałęsały się od drzwi do drzwi
szukając pożywienia. Niestety, nikt nie zwracał uwagi na skomlenie kundli
wałęsających się po brudnych kostkach betonu. Były przeważnie przeganiane przez
wściekłych gospodarzy poszczególnych domów i kamienic. Nikt nie zwracał najmniejszej
uwagi na ich opróżnione żołądki i „zalegające się” tam ropuchy. Kundle mogły
sobie głodować – najwyraźniej same na to zasłużyły. Bo jeśli ktoś by je kochał,
to nie wałęsałyby się teraz samotnie ulicami „opuszczonego” miasta. Niestety…
taka jest kolej rzeczy, a w tym przypadku życia. Nie wszystko idzie zgodnie z naszymi
planami… Czasem wspinamy się na szczyt, czasem spadamy w przepaść. Ludzie,
którzy ignorowali bezpańskich mieszkańców zacnego Londynu, byli akurat w tym
momencie szczęśliwcami górującymi nad klasą niższą.
Siedziała
przy oknie. Z nadzieją wypatrywała pierwszej gwiazdki, którą obiecał jej
ojciec. Na sklepieniu niebieskim było dużo najróżniejszych Gwiazd świecących
jasnym blaskiem. Kiedyś przeczytała o nich książkę. W połowie ją zaciekawiła.
Była jednak trochę za trudna jak na umysł małej dziewczynki, która nie potrafi
jeszcze pojąć, co to znaczy, że Gwiazda powstaje w efekcie zachodzących w niej
przemian jądrowych lub podczas wieńczących jej istnienie wybuchów. Co prawda
była bardzo inteligentna, ale „sucha” wiedza nie pozwalała jej zrozumieć niektórych
czynników wpływających na nasz świat czy w tym przypadku wszechświat. A
przecież nie mogła pojechać na jakiś uniwersytet, aby dowiedzieć się od
wybitnego profesora, że jest tak czy tak, bo wynika to z tego czy tamtego.
Kolejne ciała niebieskie
tworzyły smugi na bezchmurnym niebie. Dziewczynka zastanawiała się, w którym
miejscu na Ziemi uderzą martwe materie. Pomyślała nawet, że gdyby znalazła coś
takiego we własnym ogródku, z pewnością stałaby się najsłynniejszym dzieckiem w
całej okolicy. Przyjechałaby telewizja, udzieliłaby wywiadu jako bohaterka,
która znalazła ów obiekt przed domem na swoim prywatnym trawniku, a może nawet
podpisywałaby niezdarnie kartki papieru, jeśli ktoś poprosiłby ją o autograf. Pogrążyła
się tak jeszcze przez chwilę w swoich dziecinnych marzeniach…
Mały chłopiec siedział sobie na
parapecie dużego, dębowego okna. Stamtąd miał widok na ruchliwą ulicę, która w
ten dzień była opustoszała. Żaden człowiek nie śmiał zakłócić panującej wtem
harmonii. Pojedyncze krople deszczu uderzały o szklaną taflę pozostawiając na
niej proste smugi wody. Była Wigilia, a on siedział sam i wypatrywał… No
właśnie… Kogo? Przecież nikt od lat do nich nie przychodził w ten szczególny
dzień. Każdy zajęty był swoją rodziną, inne dzieci miały rodziców, z którymi
jeździły do dziadków i siadały przy wigilijnym stole. A on? Czekał tylko na
koniec tego wieczoru, który zdawał się być dla niego strasznym umęczeniem. Nie
miał nawet ochoty bawić się swoimi drogimi i ekskluzywnymi zabawkami, które
znalazł pod upominkowym drzewkiem jeszcze tego samego dnia. Nawet nie zaglądał
do wnętrza paczek, bo domyślał się, co tam się znajduje i wcale go to nie
ekscytowało. Zapewne ponownie otrzymał magiczną kolejkę, sprzątające
krasnoludki, kask pobudzający umysł… Wszystko, byle tylko było według schematu,
a normy zostały spełnione. Zobojętniał. Zazdrościł swoim rówieśnikom, ale z
każdą kolejną gwiazdką nie wiedział już, dokładnie czego. Za czym mógłby
tęsknić, skoro tego nie doświadczał? Puste były dla niego słowa o magii świąt
czy wzajemnej aprobacji w ten dzień. Cóż to wszystko oznaczało? Co kryło się za
tymi zwrotami? Jakaś nienamacalna przyjemność? Być może…
- Tato, tato, pierwsza gwiazdka! –
zawołała głośno Hermiona podskakując żywo na krześle, na którym siedziała w
gabinecie ojca. Ten szybciutko przyszedł do niej, uściskał ją i pocałował we
włosy.
- Zgadza się, moja perełko. Wiesz,
że to oznacza, iż pora zacząć ucztę? – zapytał, uśmiechając się serdecznie.
Na twarzy brązowookiej pojawił
się mały grymas. Jej niewielka główka zaczęła myśleć o czymś bardzo intensywnie.
Po chwili namysłu i wahania postanowiła się odezwać.
- Ale tato, a jeśli dostałam
jakiegoś słodkiego pieska i on biedny czeka na to, żeby ktoś wypuścił go z tego
ciasnego pudełka? A jak się udusi…? – Zatkała małymi dłońmi usteczka. Była
przerażona.
- Kochanie – Wziął ją w ramiona. –
Chyba nie sądzisz, że Święty Mikołaj chciałby zrobić krzywdę twojemu przyszłemu
pieskowi, prawda? – Pokręciła przecząco głową. – No właśnie. Chodź Hermionko,
czas na wieczerzę.
Małą rączkę wsunęła w dużą dłoń
ojca. Przeszli pewnie przez pokój równym krokiem i wyszli do kuchni, skąd z
powietrza dochodził do ich nozdrzy zapach gotującego się czerwonego
barszczyku*.
Draco Malfoy nadal siedział
beznamiętnie przy starym oknie. Wiedział, że jego ojciec siedzi w swoim
gabinecie i prawdopodobnie załatwia bardzo ważne sprawy. Nie wolno mu było
wtedy przeszkadzać, nawet gdyby rozpoczęła się Apokalipsa. Smucił się, że nawet
nie ma z kim porozmawiać. Już nie raz prosił wcześniej rodziców o to, żeby mógł
pójść na Wigilię do swojego przyjaciela i sąsiada, Jacka. Niestety… Nawet płacz
nie skruszył serca surowego ojca, który był bezwzględny i najprościej rzecz ujmując
rządził całym domem. Jego słowa i postanowienia były świętością, której nie
wolno było pod żadnym pozorem naruszyć.
Narcyza Malfoy siedziała w swojej sypialni. Zupełnie sama, w idealnej
ciszy. Nie pamiętała już nawet, w którym to roku po raz ostatni spędziła
rodzinne święta w panieńskim domu. Na pewno jakaś część jej samej tęskniła do
tych czasów. Później się przyzwyczaiła, że w jej życiu pewien rozdział dobiegł
końca i musi pogodzić się z obecną rzeczywistością. Już nawet nie chodziło o
nią, lecz o jej syna, który nie rozumiał… Nie wiedział, dlaczego tak jest,
dlaczego ma nieczułego ojca, który sobie tak a nie inaczej życzył, aby nie
urządzać świąt, a jedynie na błaganie jej samej podrzucić pod choinkę podarunki
dla syna. I te nie pomogły. Dzieci nie są głupie. Widzą, co się wokół nich
dzieje. Zdają sobie sprawę, a raczej czują, że coś złego. Nie są zwykle w
stanie się sprzeciwić, bo przecież autorytetem są rodzice, którzy swoim
postępowaniem dają dzieciom przykład.
Najróżniejsze zapachy ciepłych, a może nawet wręcz gorących potraw
unosiły się w niedużej, ale bardzo przytulnej kuchni państwa Granger. Wszyscy
domownicy, a także zaproszeni goście, którymi byli dziadkowie, uśmiechali się
do siebie podczas wspólnego posiłku i mieli na polikach zdrowe, czerwone od
śmiechu rumieńce. Obecni rozmawiali, żartowali i spoglądali na siebie
serdecznym wzrokiem, z których źrenic płynęła czysta miłość. W ten szczególny
dzień nie mówili o złych rzeczach, obowiązkach, pracy, pieniądzach… Pytali o
swoje zdrowie, sukcesy, zainteresowania i ludzi, których znali lub też tych,
którzy niedawno odeszli. Wszystko było na swoim miejscu.
Hermiona szybciutko jadła swoje ulubione pierogi z kapustą i grzybami**
popijając je herbatą, aby jak najszybciej dobrać się do wyczekiwanych przez
cały rok prezentów. Miała nadzieję, że otrzyma upragniony zestaw małego chemika
oraz trzy części sagi bajek dla dzieci. No ewentualnie jakieś ubrania, ale
koniecznie słodycze! Wszystko niezwykle dokładnie opisała w swoim liście do
Świętego Mikołaja i żywiła nadzieję, iż ten jej nie zawiódł.
Młody panicz Malfoy z braku lepszego zajęcia przeglądał sobie stare
albumy ze zdjęciami, które znalazł na półce w pokoju gościnnym, który nigdy nie
spełnił jeszcze swojego przeznaczenia, dla którego w ogóle powstał. Ludzie na
fotografiach uśmiechali się, machali do niego, niektórzy próbowali coś
powiedzieć, ale były to jedynie głuche szepty, których sens nie było mu dane
poznać. Wielu z tych czarodziei znał, ale niektórzy pozostawali dla niego
zagadką. Strasznie zainteresowały go zdjęcia umieszczone na samym końcu
obszernej książki, wciśnięte w pożółkniętą kopertę. Wyjął je delikatnie
drobnymi palcami, aby żadnego nie uszkodzić. Pierwsze, co rzuciło mu się w
oczy, to jego matka. Poznał ją co prawda wyłącznie po oczach i profilu twarzy.
Miała piękne, podatne, długie kasztanowe włosy i ciemne oczy. Uśmiechała się na
jednej z fotografii szepcząc jakiemuś starszemu mężczyźnie coś do ucha. Był to
zapewne jego dziadek, z którym w zasadzie nie utrzymywał kontaktów z woli ojca.
Na kolejnym zdjęciu również odnalazł swoją rodzicielkę, ale tym razem w
towarzystwie większego grona osób. Siedzieli na starej, brązowo-rudej kanapie i
subtelnie okazywali cień zainteresowania fotografowi. Uwagę Draco przykuł
jednak przedmiot stojący tuż obok. Było to duże, okazałe, prawdopodobnie żywe
drzewko bożonarodzeniowe ozdobione… wszystkim. Od różnokolorowych lampek, po
wszelkiego rodzaju ozdoby świąteczne mające zadanie spełniać rolę bombek, po
wiszące cukierki i anielskie włosie. Całość piętnował artystyczny nieład,
całkowity zamęt i nieporządek, ale… Wyglądało to tak rodzinnie i przyjemnie.
Drzewko przyozdobione od serca, a nie sztucznymi, wyrafinowanymi błyskotkami.
Poczuł delikatne ukłucie w sercu. Dlaczego nie mógł obchodzić świąt? W
jakichkolwiek chociaż sposób. Ta ukazana powyżej scena to szczyt marzeń, ale…
choćby wspólny posiłek w ten szczególny i magiczny dzień. Dlaczego nie…?
Pojedyncze krople spływały wolno po jego policzkach. Były to ostatnie i
pierwsze święta, podczas których płakał.
Brązowooka dziewczynka uklękła przy rozświetlonej choince. Już miała
wziąć do ręki pierwszy upominek, kiedy przeszkodziła jej mama.
- Kochanie, zaczekaj! – zawołała. – Muszę nastawić aparat.
Dziewczynka westchnęła ciężko, a stojącą nieopodal babcia zaśmiała się
cicho. Doskonale rozumiała wnuczkę i również na jej miejscu byłaby lekko
zirytowana zwłaszcza, że mama Hermiony fotografowała każdy ułamek jej życia, co
zaczynało być już powoli uciążliwe.
- Już mogę? – zapytała po chwili.
- Czekaj kochanie, momencik... O, już, tak, tak będzie dobrze. Odwróć się
delikatnie w moją stronę – Zmieniła pozycję. – Ok. Uśmiechnij się do mamusi.
Błysnęło i słychać było przesunięcie kliszy wewnątrz aparatu. Kolejna
chwila brązowookiej dziewczynki została uwieczniona na taśmie.
- Córciu, daj wnuczce otworzyć wreszcie prezent – powiedział z uśmiechem
starszy pan Granger.
Hermiona nie słuchała już, co mówią dorośli, tylko w jednej chwili
znalazła się we własnym świecie, gdzie ci nie mieli wstępu. Kolejno odwijała kolorowe
papiery, w które owinięte były paczki, a w nich oczywiście wyśnione przez nią
przedmioty oraz parę innych, „podręcznych” książek. W jej źrenicach pojawiły
się szczere iskierki radości. Bardzo się ucieszyła na widok tych wszystkich
prezentów. Tylko… miało jedno „ale”.
- Mamo…? – zawołała z pokoju, gdzie wszyscy powrócili do kuchni i
wspólnego posiłku.
- Tak, kochanie? – Pojawiła się na progu drzwi.
- Zobacz, jaki ten Mikołaj jest nieuważny… Zapomniał zdrapać ceny z tego
opakowania. – Wskazała go palcem.
Pani Granger nie wiedziała, co powiedzieć. Najpierw spaliła buraka, a
następnie po prostu się roześmiała.
- Słoneczko, następnym razem w liście do Świętego Mikołaja na marginesie
musisz napisać, żeby pamiętał o tym drobnym szczególe, prawda?
- Oczywiście! – Uśmiechnęła się i powróciła do swojego zajęcia.
Mały blondynek przechadzał się po domu i nie mógł znaleźć dla siebie
odpowiedniego miejsca. Był już w kuchni, pokoju gościnnym, bibliotece, a teraz
zmierzał znów przed siebie. Myślał, że może spotka matkę, z którą porozmawia i
zapyta o stare zdjęcia znalezione w albumie. Z jednej strony wiedział, że nie
powinien tam w ogóle grzebać, ale ciekawość świata… Właśnie. Niestety nie miał
wstępu ani do gabinetu ojca, ani do sypialni mamy. Czekał jak na zbawienie w
wiecznie pustym, szarym i zgorzkniałym domu. Na chwilę obecną nie mógł wyzbyć
się żalu do ojca. Był takim egoistą! To, że nie chciał obchodzić świąt nie oznaczało,
że on wraz z matką miał również z tego powodu spędzić je samotnie w domu. Choć
wzbierał się w nim gniew, nie potrafił wybuchnąć, gdyż do końca tego
wszystkiego nie rozumiał. Strasznie się gubił i był już tym wszystkim, całym
udawaniem, zmęczony. Sztuczną choinką wraz z „ustawionymi” prezentami w
salonie, obojętną matką i bezdusznym ojcem. Miał całej tej sytuacji po dziurki
w nosie, a jednocześnie był bezsilny i miał ochotę rozpłakać się na tyle
głośno, aby usłyszał go cały świat.
Szedł tak przed
siebie w milczeniu i zadumie, kiedy parę metrów przed jego nosem drzwi gabinetu
ojca otworzyły się i wyszedł z niego Lucjusz Malfoy w niezwykle eleganckim
stroju. Miał na sobie jedną z lepszych szat swojej garderoby oraz buty wykonane
na specjalne zamówienie. Wyglądał szykownie i gustownie jednocześnie. Spojrzał
na syna przyjaźnie i zaprosił go gestem do środka swojego prywatnego pokoju.
Draco był w tym miejscu może ze trzy razy w życiu. Właśnie w jakiś
przełomowych momentach, kiedy to tata dawał mu filozoficzny wykład, z którego i
tak mało rozumiał mając dopiero parę wiosen i wkraczając powoli w wiek
nastoletni. Ojciec zawsze wiele od niego wymagał, więc nic dziwnego, że i tym
razem przyszło mu słuchać rasistowskich poglądów.
- Usiądź, synu. Musimy porozmawiać. Mam ci dużo do powiedzenia –
powiedział oschle i wskazał mu miejsce na krześle przy biurku. Sam usiadł na
skórzanym fotelu.
- Tak, tato? – zapytał spokojnie, a jednocześnie nieco lękliwie, syn.
- Powiem dość krótko i przejrzyście, dobrze? I nie przerywaj mi teraz. –
Na znak potwierdzenia kiwnął twierdząco głową. – Wiem Draconie, że jeszcze niedużo
rozumiesz, ale musisz wiedzieć, że świat jest okrutny. Nie można bawić się,
świętować, kiedy wokół jest taki bałagan, który trzeba uporządkować. I w tym
pomoże nam On. – Spojrzał znacząco na syna, a ten przełknął głośno ślinę. –
Święta są dla słabych, którzy nie wierzą w siebie, swoje dobro, a potrzebują
wznosić je na ołtarze. I po co?
Przerwał na chwilę, aby wziąć łyk gorącej kawy stojącej na jego biurku.
Przesunął niewidomym wzrokiem po ścianach gabinetu, na których wisiały portrety
jego przodków, wielkiego rodu Malfoy’ów. Draco podążał za jego spojrzeniem.
- I widzisz – podniósł głos – właśnie na tym polega różnica. My jesteśmy
potęgą, która rośnie w siłę z każdą dekadą. Jesteśmy tradycjonalistami własnej
krwi. Mamy wszystko, co najlepsze. A wiesz, dlaczego? – Pochylił się nad biurkiem,
a jego twarz zbliżyła się znacząco do twarzy chłopca. – My nie potrzebujemy
wiary i miłości, bo bez tego mamy siłę, a wszyscy inni… Po prostu zginą z
miecza własnej głupoty w obronie czegoś, co nie istnieje i jest tylko ulotnym
złudzeniem. – Wrócił ponownie do swojej pozycji. Draco wziął potężny zapas
powietrza do płuc. – Boisz się mnie? – zaśmiał się pod nosem. – Idź, pociesz
matkę, która wątpi w nasze idee co każde święta... Ciebie posłucha, swojego
ukochanego jedynaka… - Zadumał się, a chłopiec pośpiesznie wyszedł z pokoju.
To były ostatnie święta, kiedy młody Malfoy miał jeszcze jakiekolwiek
wątpliwości. Od następnych do chwili obecnej nosił już zawsze maskę
obojętności.
* – pamiętam, że barszczyku nie ma w Anglii,
więc to taka moja – bo nie wiem, czy w całej Polsce jest – wstawka odautorska
** – w tym miejscu poniosła mnie fantazja i
wymyśliłam sobie to – nie czepiać się proszę błędu rzeczowego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz